03 PAŹDZIERNIKA 2019
KRZYŻAKOM PO PIĘTACH
POMEZANIA - JESIEŃ 2019
DZIEŃ 2/3
Wczoraj, przekraczając Osę u stóp Gór Łosiowych wjechałem do wczesnośredniowiecznych Prus, a konkretnie do jednej z pomezańskich małych ziem, zwanej Prezla, uwiecznionej w niemieckiej nazwie wsi Prenzlau oraz nieco odmienionej nazwie polskiej - Przęsławek.
Oczywiście przypomnę w tym miejscu, że podział administracyjny Prus znamy tylko i wyłącznie z Kroniki Pruskiej Piotra z Dusburga. Był to dziejopisarz na usługach Zakonu, ponadto opisywał wydarzenia z perspektywy 100 lat. Wobec powyższych faktów, nie mamy pewności, jak ów podział ma się do rzeczywistego świata Prusów. Czy nie został stworzony na potrzeby podboju. Podobnie jest z przebiegiem granic. O ile zewnętrznych granic możemy być raczej pewni [do pewnego stopnia, bo ówczesne granice nie były stałe], o tyle granice między krainami plemiennymi, a tym bardziej między terrulami mogły powstać w procesie podboju, a dla Prusów po prostu nie istnieć.
Krzyżacy umocnieni już w poprzednich latach na ziemi chełmińskiej jeszcze przed rozpoczęciem właściwej krucjaty przekroczyli granicę polsko - pruską na Osie podobnie, jak ja wczoraj, ale nie zapuścili się od razu w głąb pruskiego terytorium. Ich taktyka podboju polegała na przemieszczaniu się wzdłuż rzek i zakładaniu przyczółków w postaci warowni i strażnic, a później dopiero zapuszczaniu się w, spowity dziewiczą puszczą, pruski interior. Ta strategia, jakże inna od tego, co praktykowali podczas swoich wypraw polscy królowie i książęta, zapewniała nieprzerwane zaopatrzenie w broń, pożywienie oraz transport wojsk.
Drugi dzień wita mnie raczej chłodno. Na termometrze 3 stopnie. Mimo to wygrzebuję się ze śpiwora przed słońcem, by spróbować zarejestrować mgły w dolinie Wisły i Osy. Już teraz widzę, jaka dziś będzie pogoda. Po co mi synoptycy?
Zakładam dodatkową bluzę i rozgrzewam się szybkim zwijaniem obozu.
Tymczasem krajobraz zmienia się pod wpływem promieni spóźnonego o godzinę słońca.
Śniadam wprawdzie w cieniu na ławce, ale za to z krzepiącymi widokami na dolinę spowitą resztkami mgieł.
Przy czym śniadam, to za dużo powiedziane. Ograniczam się do herbaty i batona. Na śniadanie przewidziana była owsianka, ale nie mam na nią teraz ochoty. Później sobie zrobię w przerwie w trasie.
Żurawie, które wczoraj szukały noclegu na łachach Wisły, teraz wzbijają się do lotu.
Pakuję kuchnię...
...i ruszam na dół.
Słońce jeszcze nisko...
...podkreśla kolory jesieni.
Przejeżdżam przez Glinę... ale asfaltem.
Za wsią wjeżdżam na wał wiślany, łudząc się, że zobaczę rzekę. Parafrazując słowa Laski: rzeki nie ma, ale też jest zajebiście. Z jednej strony widok na Nizinę Kwidzyńską.
Z drugiej elektryzująca panorama od Gór Łosiowych,...
...przez pasące się konie, żywo zainteresowane moją osobą...
...po odległą jeszcze panoramę, jak mi się wydawało, Kwidzyna.
W Nebrowie zatrzymują mnie trzy niespodzianki. Po pierwsze: rzepak. Nie wiedziałem, że w październiku kwitnie rzepak. Może mało jeszcze wiem. Piotr by wiedział, czy to norma, czy anomalia. Po drugie: panorama, którą wziąłem za Kwidzyn, to w rzeczywistości Nowe. No tak, czegoś mi brakowało w tym widoku.
Wreszcie po trzecie: widok na poboczu skłonił mnie do zatrzymania się i wysłania dla Marysi mms-owej kartki z podróży. Niestety psy ujadały niemiłosiernie, więc w trosce o ich zdrowie psychiczne, zaniechałem rozstawiania statywu i pozowania do zdjęcia ze Spongebobem i kolegami. Zdjąłem sam rower.
W Kaniczkach mijam jeden z wielu na trasie starych cmentarzy.
Jakiś czas później oczom moim ukazuje się, jakże jeszcze odległe, prawdziwe oblicze Kwidzyna.
Dobra. Żarty na bok. Kiedyś w którejś z relacji wspomniałem, że panorama Kwidzyna jest raczej nieciekawa. Spotkało się to z grzecznym, acz zdecydowanym komentarzem, że Kwidzyn trzeba odwiedzić, żeby się wypowiadać. No to odwiedzam. Już trzeci raz. I co? I jest piękny. Chociaż niestety widok pióropuszy dymu z fabryki papieru, czy plastiku, czy jednego i drugiego, często zajmuje szczególne miejsce w panoramie tego miasta.
Z pewnością można znaleźć tu wiele miejsc z piękną panoramą.
Ja jednak dziś nie będę ich szukać. Wjeżdżam do Kwidzyna.
W 1233 Krzyżacy, którym przewodzi Hermann von Balk, zdobyli nadwiślański, pruski gród Kwedis. Następnie zbudowali w jego miejscu silnie umocnioną twierdzę Kwidzyn, która stała się bazą wypadową na Pomezanię. Chociaż dzisiejsza nazwa miasta wyraźnie nawiązuje do najdawniejszej znanej historii osadnictwa w tym miejscu, gdyż nazwę pruskiego grodu kronikarze podają w kilku formach Kwedis, Quedin, Quidino, Quedzyn, to jednak Krzyżacy, wbrew częstej praktyce, nie nawiązali nazwą swojego nowego gniazda do nazwy pruskiej.
Nazwali to miejsce Marienwerder, czyli Wyspa Marii, po łacinie wręcz Insula Sanctae Mariae, żeby nie było wątpliwości, o jaką Marię chodzi. Dlaczego Marii, chyba nie trzeba wyjaśniać. Natomiast w celu wyjaśnienia drugiego członu nazwy niemieckiej wystarczy spojrzeć na ukształtowanie terenu. Dobrze to widać na cieniowanej mapie w Geoportalu. Podróżnikowi, czy ewentualnie najeźdźcy przybywającemu z południowego zachodu z Niziny Kwidzyńskiej, miejsce to, otoczone z jednej strony doliną Wisły, a z drugiej doliną Liwy, może faktycznie jawić się wyspą. Tym bardziej, gdyby jeszcze natura zechciała spowić doliny mgłami. Poza tym nazwa ta mogła mieć znaczenie symboliczne - chrześcijańska wyspa pośród morza niewiernych.
Tak więc Krzyżacy w miejscu pruskiego grodu wznieśli twierdzę. Zamek można by rzec. Słysząc jednak o kwidzyńskim zamku w kontekście pierwszej połowy 13 wieku nie należy sobie oczywiście wyobrażać wielkiej ceglanej budowli z masywnym gdaniskiem, jak to widzimy dziś. Ówczesny zamek to była budowla zapewne ziemno - drewniana, ewentualnie kamienno - ziemno - drewniana. Ponadto, znajdował się on kilkaset metrów na południe od dziś istniejącego zamku. Obecnie możemy tam znaleźć charakterystyczne wzgórze z domami mieszkalnymi.
Miejsce to upamiętnione jest dziś jedynie w nazwie ulicy Starozamkowej. Być może reliktem założenia zamkowego jest park, którego resztki znajdują się na przedłużeniu tejże ulicy.
Ze wzgórza grodowego, później zamkowego, a dziś mieszkalnego roztacza się piękny widok na dolinę Wisły.
Zamek zburzono, a materiały wykorzystano do budowy, czy też raczej rozbudowy nowego zamku i katedry. Podobno ozdobny portyk znajdujący się przy południowej ścianie katedry przeniesiony został właśnie ze starego zamku.
Waleczni Prusowie jeszcze w tym samym roku 1233 podjęli zbrojną próbę odbicia twierdzy z rąk krzyżackich. Jak się okazało, nieskuteczną. Kwidzyn został zdobyty i zniszczony przez Prusów dopiero podczas pierwszego powstania w roku 1243. Tu taka ciekawostka. Powstania pruskie były zrywami narodowo, czy raczej plemienno - wyzwoleńczymi, jednak polscy i krzyżaccy kronikarze określali je mianem apostazji, czyli odstąpienia od wiary. Świetny przykład, jak wszystko można przeinaczyć w celu manipulowania ludźmi.
Krzyżacy umacniają się w Kwidzynie, a zimą w końcu 1234 roku wyruszają z krucjatą w głąb pruskiego terytorium. Ja również tam się udaję, ale zanim to zrobię, chcę w Kwidzynie zobaczyć jeszcze jeden obiekt. W tym celu muszę przejechać się kawałek nieczynną linią kolejową relacji Kwidzyn - Kisielice.
Z tego miejsca trudno zobaczyć go w całej krasie, ale coś tam widać
Ruszam na Prabuty. To szybki i w zasadzie nieciekawy tranzyt. W Prabutach mijam konkatedrę pw. św. Wojciecha...
...i zatrzymuję się dopiero na wzgórzu zamkowym.
Pierwszym strategicznym celem Krzyżaków na pomezańskiej ziemi był oczywiście gród Kwedis, który stał się przyczółkiem i bazą wypadową do dalszego podboju. Drugim celem w Pomezanii, po jaki wyciągnęli rękę najeźdźcy, był gród Rezja w miejscu dzisiejszych Prabut.
Gród ten zostaje zdobyty w 1235 roku, a w jego miejscu powstaje drewniany zamek. Około 30 lat później Krzyżacy wybudują warownię o niejako nawiązującej do przeszłości nazwie - Riesenburg.
Nie jest to odosobniony przypadek przejęcia przez najeźdźców pruskiej nazwy. Można ich wymienić wiele. Wieki później natomiast na terenach średniowiecznych Prus znów powstaną Prusy, ale zamieszkiwać je będą nie Prusowie, lecz Prusacy. Ale to już temat na zupełnie inną wycieczkę.
Zamku, z którego niewiele pozostało do dziś, nie trzeba sobie wyobrażać. Można posiłkować się sporą makietą zbudowaną na jego fundamentach.
Zaczyna się robić późno, więc trzeba teraz znaleźć nocleg. Chwila nad mapą i wybieram wschodni brzeg jeziora Sowica. Oczywiście nie znam miejsca, ale liczę po pierwsze na to, że starotorzem, przebiegającym na wschodnim brzegu jeziora, da się jechać. Po drugie, że znajdę tam jakieś ciekawe i spokojne miejsce na nocleg. Po dotarciu do jeziora i do nasypu linii kolejowej, spotyka mnie niespodzianka. Miła niespodzianka. Linia kolejowa nie tylko nadaje się do poruszania się nią rowerem, ale wręcz jest poprowadzony nią szlak rowerowy, czego dowiaduję się z mapy umieszczonej przy kąpielisku gminnym.
Przeszło mi przez myśl, żeby się chociaż przepłukać. Jednak słońce już dość nisko, a nie znoszę rozbijać obozu po ciemku. Ruszam więc na północ starotorzem, które miejscami nie wygląda na szlak rowerowy.
Jadę starotorzem i szukam miejsca na nocleg. W końcu trafiam na prostopadłą do starotorza, niknącą drogę, która prowadzi mnie ku zagajnikowi na skraju pola. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przedzieram się przez wysokie rośliny. Trafiam na ślad kogoś, kto, jakiś czas temu, podobnie szukał tu miejsca do snu. Oczyszczone miejsce między dwiema sosnami i pozostałość ogniska. Sosny wykorzystuję do rozwieszenia hamaka i tarpa. Ognia nie palę.
Jeszcze w świetle dnia mam gotowe spanie. Gdy tak samemu jadę, nie chce mi się wygotowywać nie wiadomo jakich dań. Zalewam liofilizat o nazwie Five Spice Chicken. Brzmi trochę, jak nazwa zupki chińskiej. Sądzę jednak, że jest lepsze i przede wszystkim zdrowsze, a na pewno mniej szkodliwe.
A propos. Zupki chińskie mają tyle wspólnego z Chinami, co świnia Big Bill rasy Poland China. Czyli coś tam w nazwie, ale nikt nie wie, dlaczego. Te, wymyślone i opatentowane przez Japończyka, zupki produkowane są głównie przez wietnamskie firmy Vifon i Tao Tao. Co ciekawe pierwszym krajem do którego Vifon zaczął eksportować swoje zupki już w latach 90-tych była Polska, a główny dystrybutor zupek tak zwanych chińskich na Polskę - Tan-Viet znajduje się w Łęgowie koło Pruszcza Gdańskiego. O Łęgowie wspomnę jeszcze nie raz w swoich relacjach, ale nie w kontekście, że tak powiem, jedzenia.
Jeszcze jedno. Kilka lat temu na Politechnice Gdańskiej odbyła się gala z okazji 50-lecia działalności Tan-Viet, ale nie podano tam zupek tylko bodajże sushi. Przypadek?
Obiadokolacja się nawadnia i podgrzewa. Ja w tym czasie porządkuje szpej. Później jem.
Prawie nieniepokojony, kładę się już po ciemku i szybko zasypiam. W kierunku wschodnim jest rozległe pole. Jest więc nadzieja, że obudzi mnie słońce.
Do jutra.
KATEGORIA: REGION
BORY TUCHOLSKIE / DOLINA DOLNEJ WISŁY / GDAŃSK / KASZUBY / KOCIEWIE / KOSMOS / MAZURY / POWIŚLE / SUWALSZCZYZNA / WARMIA / WYSOCZYZNA ELBLĄSKA / ZIEMIA CHEŁMIŃSKA / ZIEMIA LUBAWSKA / ŻUŁAWY
2009 -
PRZESTRZEŃ I CZAS NA KOLE PRZEMIERZA PAWEŁ BUCZKOWSKI